Po seansie poprzednich odcinków nie spodziewałam się fajerwerków po 2. części 5. sezonu "Stranger Things". Dufferowie łopatologicznie tłumaczą nam każdą scenę, nie pozostawiając zbyt wiele miejsca na wyobraźnię. Ba, nie musimy nawet patrzeć na ekran telewizora, by wiedzieć, co dokładnie dzieje się w Hawkins. Przez nafaszerowany zbędnymi elementami scenariusz nie wróżę niczego dobrego wielkiemu finałowi. Tekst zawiera niewielkie spoilery dot. 2. części 5. sezonu "Stranger Things". "Stranger Things" wpadło w tę samą pułapkę, co "Gra o tron" Davida Benioffa i D.B. Weissa, i piszę to z ciężkim sercem. Pierwsze sezony były gęste od tajemnic, a gdy Dufferowi postanowili rozwikłać wszystkie utkane przez siebie zagadki, czar boleśnie prysł. Nostalgiczny i niepokojący serial o grupie dzieciaków z Hawkins zamienił się w pokaz nadmiernej ekspozycji i chęci zaskoczenia widzów za wszelką cenę. Powtórka ze scenariusza adaptacji prozy George'a R.R. Martina, a konkretnie z jej 8. sezonu. Cytując wybitnego teoretyka kultury Marka Fishera ("Realizm kapitalistyczny"), "spekulacje są nieodłącznie związane z niesamowitością, a gdy tylko pytania i zagadki zostaną rozwiązane, niesamowitość natychmiast znika". Słowa brytyjskiego krytyka ze zbioru "Dziwaczne i osobliwe" najlepiej oddają – w moim odczuciu – ducha 5. sezonu "Stranger Things". Recenzja 2. części 5. sezonu "Stranger Things" Po odkryciu przez Willa Byersa, że drzemie w nim potężna moc, drużyna bohaterów z objętego wojskową kwarantanną miasteczka w stanie Indiana planuje zasadzkę na Vecnę, który robi się coraz bardziej nieobliczalny w swych działaniach. Porwał 12 dzieci, w tym Holly, młodszą siostrę Mike'a i Nancy Wheelerów, by stworzyć piekło na Ziemi. Dufferowie brutalnie zepchnęli Jedenastkę z pierwszego planu na drugi. Taki koszt zapłacili, wywołując w 5. sezonie przed szereg syna Joyce Byers, od którego wszystko się zaczęło i wszystko ma się skończyć. I o ile rola Willa od początku była nam znana, twórcy "Stranger Things" popełnili duży błąd, znacząco ignorując tę postać w poprzednich dwóch odsłonach. Drugiej części finałowego rozdziału zwyczajnie brakuje równowagi. Widać chęć braci Dufferów do oddania sprawiedliwości niemalże wszystkim bohaterom, jednak – zamiast wizji dopięcia każdego wątku – w powietrzu czuć zapowiedź rozczarowania. Nie zrozumcie mnie źle, historia Willa (nie mam na myśli jej wykonania, a raczej sam pomysł) jest obiecująca, lecz aż zanadto dominuje nad innymi. Problem tkwi przede wszystkim w scenariuszu skrojonym pod widzów, którzy z potrzeby dodatkowych bodźców lubią przesiadywać na telefonach w trakcie seansu; którzy potrzebują dodatkowego streszczenia tego, co dokładnie przed chwilą wydarzyło się na małym ekranie, lub analogii do innych dzieł popkultury (m.in. "Gwiezdnych wojen" George'a Lucasa), by lepiej zrozumieć zamysł Dufferów. Średni scenariusz = średnie aktorstwo Dialogi są wręcz ogłupiające, charakter niektórych postaci płytki jak studzienka w czasie suszy, a aktorstwo drętwe, za co winię w głównej mierze wspomniany scenariusz. Bo jakim cudem Noah Schnapp ("The Tutor") w dramatycznych scenach wypada dobrze, a w tych prozaicznych fatalnie (z wyjątkiem coming outu)? Millie Bobby Brown ("Enola Holmes") jest bodajże największą przegraną tego sezonu, niknąc stopniowo w obecności odtwórczyni Kali, Linnei Berthelsen ("Devs"). Na zmarnowany potencjał Winony Ryder ("Przerwana lekcja muzyki") spuszczę zasłonę milczenia. W drugiej części 5. sezonu jakiekolwiek zainteresowanie z mojej strony podtrzymywały zwłaszcza trzy duety – Gaten Matarazzo ("Honor Society") i Joe Keery ("Spree") jako skłóceni ze sobą przyjaciele, Dustin Henderson i Steve Harrington, Sadie Sink ("Wieloryb") i Nell Fisher ("Martwe zło: Przebudzenie") jako błądzące w zawiłym labiryncie wspomnień antagonisty Max Mayfield i Holly Wheeler, a także Natalia Dyer ("Wierzę w jednorożce") i Charlie Heaton ("Tajemnica Marrowbone") jako para tkwiąca w związku zbudowanym na wspólnej traumie, czyli Jonathan Byers i Nancy Wheeler. Finał "Stranger Things" nie pomieści tego wszystkiego Na przestrzeni 7 odcinków w Hawkins wydarzyło się wiele, wiele niepotrzebnych rzeczy. Do scenariusza wrzucono garstkę nowych postaci, z których tylko Holly się broni, masę naukowej ekspozycji i cienie sztuki "Stranger Things: The First Shadow". Można odnieść wrażenie, że na ekranie działo się wszystko i nic zarazem. Nie ma szans, by w dwugodzinnym finale, który obejrzymy 1 stycznia w serwisie Netflix, Dufferowie spieli każdy rozpoczęty przez siebie wątek w jedną spójną całość. Twórcy dorzucali do kotła każdy możliwy pomysł, na jaki wpadły, co zemści się na nich tym, że zakończenie trwającego blisko 10 lat widowiska będzie bolało tak samo jak szaleństwo Daenerys Targaryen w "Grze o tron". Niestety, nie mam już nadziei na nic lepszego.