Usta jak kaczy dziób, zamrożone czoło. "Młode kobiety nie wiedzą już, czym jest piękno". Trudno się z tym nie zgodzić [OPINIA]

Usta jak kaczy dziób, zamrożone czoło. "Młode kobiety nie wiedzą już, czym jest piękno". Trudno się z tym nie zgodzić [OPINIA]

Wszyscy mówią dziś o samostanowieniu i wolności wyboru. W praktyce jednak ta "wolność" często sprowadza się do presji, by wyglądać tak samo: wypełnione usta, zamrożone czoło, idealnie wygładzone twarze bez śladu emocji. W świecie, w którym algorytmy i reklamy dyktują, czym jest piękno, indywidualność się zatraca. Kate Winslet ma rację: młode kobiety coraz częściej nie wiedzą, czym ono naprawdę jest.

Prywatne końce świata. "Nie myślałam, że będę umiała dalej żyć"

Prywatne końce świata. "Nie myślałam, że będę umiała dalej żyć"

Moment końca świata. Twojego świata. Uczucie, że dalej nic się nie wydarzy. Że jutra już nie będzie. – Mam takie swoje powiedzonko: "ja nie umrę, bo ja już nie żyję”. Wiem, że w moim życiu stało się już coś, co absolutnie miało mnie zabić. A jestem. Mam tę siłę. Jest takie pojęcie dezintegracji pozytywnej. To oznacza, że trzeba rozpadu, żeby na nowo się zbudować – mówi Żaneta Rachwaniec, psycholożka i socjolożka. Alicja ma 40 lat i mówi, że składa się z "końców świata". Naliczyła trzy. Pierwszy był w dzieciństwie. Miała 9 lat, kiedy koleżanka powiedziała, że święty Mikołaj nie istnieje. A to rodzice robią prezenty. Zacisnęła piąstki. Wściekła się. Od razu pomyślała: "Przecież moi rodzice nie mają pieniędzy". A jednak prezenty dostaje. To znak, że Mikołaj musi przychodzić do dzieci. – Najpierw na skargę poszłam do nauczycielki. Gdy wróciła do domu, od progu powiedziałam siostrze: "Ania kłamie z Mikołajem". Usłyszałam wtedy: "No już nie jesteś taka głupia. Już nie trzeba cię kłamać" – opowiada.  Zapadła się w sobie. Czuła, jakby właśnie skończyło się dzieciństwo. I wszystko, w co przez ostatnie dziewięć lat wierzyła. Wszystko, na co czekała.  – Od tego momentu święta mnie nie cieszą – przyznaje. Dziś sama ma córkę. I nie rozumie, dlaczego nikt wtedy w empatyczny sposób z nią nie porozmawiał. Nie ubrał w inne, mniej bolesne słowa tej opowieści. Nie ukoił jej smutku.  Może to było przygotowanie na kolejne kryzysy.  Przez faceta Była wtedy na studiach. Od trzech lat w szczęśliwym związku. Chociaż on przeważnie nie miał dla niej czasu. – Zostawił otwartą pocztę. W mailu była wiadomość od kobiety: "Wspaniale całujesz. Nie mogę doczekać się kolejnego spotkania" – wyrzuca słowa.  Dokładnie pamięta: miała na sobie obcisłe jeansy, top, półdługie włosy, a na nosie okulary. Łzy ciekły jej z oczu. Było upalne lato, a ona czuła się zamrożona. Sparaliżowana.  Nie pomogło. W sercu czuła silny ucisk. Nie mogła oddychać. Upokorzenie. Chociaż wiedziała, że to nie ona powinna nosić wstyd.  – Wtedy mi się wydawało, że jutra już nie będzie. Że jeśli się położę, to już nie wstanę. Nie obudzę się – mówi smukła blondynka.  W kilka dni schudła 5 kilogramów. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że za kilka lat sytuacja się powtórzy.  Zaczęło się przewrotnie. Historię miłości Alicja opowiada chronologicznie. Pracowała wtedy jako dziennikarka, publikowała teksty w internecie. – Dziesięć lat temu ktoś w internecie wylał mi na głowę wiadro pomyj. Wywlekał w komentarzach sprawy prywatne, wręcz intymne. To były kłamstwa na mój temat – dziś żałuje, że wtedy z tą sprawą nie poszła na policję. Bardzo to przeżyła. Osiem lat później wróciła do mężczyzny, z którym przed laty się spotykała. Nie mieszkali razem. Przez dwa lata ze sobą żyli, choć w osobnych domach, na własne rachunki. Znał jej rodziców. Nosił na barana jej córkę. Mieli wspólne plany, wyjazdy. Milion zdjęć.  – Na komunii mojej córki okazało się, że to on był... moim hejterem z 2015 roku. Sam się wydał. Okazało się, że to on wylewał na mnie wiadro pomyj. A potem napisał do mnie, że chce się spotkać, spróbować jeszcze raz. Mój hejter – denerwuje się Alicja.  – Nie kochałam go, ale dalej nie mogę uwierzyć, że ktoś, z kim jadłam, spałam i jeździłam na wycieczki okazał się takim skur***ynem – dorzuca. Trzeci raz na głowę runął jej cały świat. Obrzydzenie, wstręt. Mówi, że nikomu już nigdy nie zaufa. Obrosła grubą skorupą.  Ale wzięła też z historii swoich końców siłę. – Po pierwsze już wiem, że mam prawo do końca świata. Mam prawo po zdradzie się rozpaść. Tyle przeżyłam, że jestem gotowa na kolejne końce świata – śmieje się. Ale nie żartuje.  Przez diagnozę  Kiedy usłyszała diagnozę, czuła, jakby pękło jej serce. A ciało się zamroziło. Było bezwładne. Co robić, kiedy słyszysz, że mężowi, z którym żyjesz od kilkudziesięciu lat, zostało parę miesięcy życia? Ewie dotąd się wydawało, że działasz. Ale ona nie potrafiła. Jakby ktoś splątał jej ręce. Zamiast szukać terapii w Stanach Zjednoczonych, przewracała na patelni kotlety mielone. Na twarzy zero emocji. Blada jak ściana. – Nie umiem opisać, co wtedy czułam. Jakbym w ogóle tego nie pamiętała. Jakbym nie dopuszczała do siebie myśli, że to koniec – mówi 78-letnia Ewa. Minęło 12 lat. Towarzyszyła mu w odchodzeniu, ale nieudolnie. Telefony do lekarzy, wizyty w szpitalach, wybieranie dresów, które nie będą uciskały schorowanego ciała – tym wszystkim zajmowały się dzieci i wnuki. Ona błądziła w swojej kuchni. – To był koniec życia, które znałam. Koniec mężczyzny, z którym byłam od zawsze. Patrzenie na jego cierpienie było okropne. Strach, że odejdzie, kiedy będę z nim sama – jeszcze większy – przyznaje. Po pogrzebie było jej ciężko. Zasypiała przy włączonym świetle. Najlepiej, kiedy któreś z dzieci zostawało na noc. – Długo nie widziałam sensu. Nie wiedziała, co mam robić i jak mam dalej żyć – dodaje. Ale przyszedł ten moment, kiedy poczuła, że da radę iść dalej sama. Że jej życie się nie kończy. Zmienia się tylko jego porządek. I że pustka po nim będzie już zawsze. Próbuje ją zasypać, zagłuszyć kryminałami, komediami, telenowelami. Ale wie, że na koniec dnia i tak się z nią zmierzy. – To okropne doświadczenie dało mi siłę. I już wiem, że koniec świata zawsze jest początkiem czegoś innego. No, chyba że się zdrowie posypie – żartuje. Przez pracę Kiedy rozmawiamy o końcach świata, Kamila, 35 lat, od razu wypala: – Moje związane są z pracą. Ścieżkę kariery mam wyboistą. Ale w tym roku dobiłam do ściany.  W ciągu dziewięciu miesięcy dwa razy straciła pracę. Pierwszą ze swojej winy. Ale nie przepadała za nią. Druga okazała się pracą marzeń. – Bardzo się starałam. Przez trzy miesiące zrobiłam więcej niż w poprzedniej robocie przez dwa lata – mówi.  Kamila jest przesądna. Na okresie próbnym nie chciała mówić znajomym, gdzie pracuje. Żeby nie zapeszyć. Ale tym razem postanowiła powalczyć z wyniesionymi z domu uprzedzeniami. – Z takimi przekonaniami, że znowu na coś nie zasługuję. Że do niczego się nie nadaję – tłumaczy.  Nieśmiało więc, ale chwaliła się nową pracą. – Ostatecznie wyszło, jak wyszło – rozkłada ręce. Po trzech miesiącach zlikwidowali jej stanowisko. Nie przedłużyli umowy.  Przez pierwsze tygodnie trzymała się myśli, że może to pomyłka. – I byłabym w stanie wrócić do tej pracy, mimo że potraktowali mnie w taki sposób – mówi.  Ale kiedy koleżanka z biurka obok przejęła jej obowiązki, nadzieja umarła.  – Czy to twój pierwszy koniec? – pytam. – Podobnym momentem był koniec studiów. To przejście między karierą ucznia a pracą. Gdybym mogła coś zmienić, tobym to zrobiła. Ale tylko mając doświadczenie i mądrość z teraz. Ale wolałabym być na skraju końca swojego świata sprzed 12 lat niż teraz. Teraz najbardziej liczę na wygraną w Eurojackpot.  Jak przejść przez "koniec świata"? Daria Różańska: "Prywatny koniec świata”, moment, kiedy wydaje się, że jutro nie przyjdzie. Trafiają do pani pacjenci z takimi doświadczeniami? Żaneta Rachwaniec, psycholożka i socjolożka: Każdy na prywatny użytek inaczej nazywa ten swój koniec świata. To są i „trzęsienia ziemi”, i „całkowity rozpad”.  Co to właściwie jest?  Egzystencjaliści powiedzieliby, że są to sytuacje graniczne. Można je wykorzystać w sposób pozytywny. Ale można też w takim punkcie życia pozostać. W skrajnych przypadkach taki koniec świata może zakończyć się samobójstwem. Każdy koniec świata to tak naprawdę przejście przez etapy żałoby.  O żałobie nie mówimy tylko w kontekście odejścia kogoś bliskiego. Tak, są różne rodzaje żałoby. Nie chodzi tylko o żałobę po śmierci, ale i o żałobę po rozpadzie związku. Budowaliśmy przecież z tym człowiekiem życie, rozpada się ten dom, nie będzie dziecka, które było w planach.  Ale i nasze wyobrażenie o starości z człowiekiem, który jednak wybiera kogoś innego. Dokładnie. To też może wpłynąć na naszą samoocenę. Bo to jednak prowokuje pytania: ile jestem warta, skoro odszedł do kogoś innego.  Musimy dać sobie czas na przeżycie żałoby. Czasami pacjentki pytają mnie, ile to może trwać. Zawsze odpowiadam, że „tyle, ile trzeba”. Mamy przecież uniwersalne etapy żałoby. Badania pokazują jednak, że ich kolejność nie musi być standardowa. Jaki jest pierwszy etap takiej żałoby? Na początku zwykle pojawia się szok, niedowierzania. Trochę na zasadzie, że to nie mogło się wydarzyć.  Jedna z bohaterek powiedziała, że nie pamięta, co czuła, kiedy dowiedziała się o chorobie męża.  Czasami nie pamięta się w ogóle tego odcinka czasu. Nie tylko emocji, ale też na przykład, kto i w jaki sposób nam to zakomunikował.  Jakie są kolejne etapy żałoby? Później zwykle przychodzi złość, która może być skierowana i na siebie, i na innych, i na świat. Wszystko zależy od okoliczności. Często złość jest traktowana jako emocja przyjemniejsza, jest energetyczna, wybija z odrętwienia.  Kolejny etap to targowanie się, negocjacje. Ludzie wierzący zaczynają się wtedy na przykład modlić, składać jakieś obietnice. Byleby tylko wszystko jakoś się „odkręciło”.  Kiedy człowiek się orientuje, że nie będzie lepiej, to przychodzi faza głębokiego smutku, poczucia beznadziei. Tu też często pojawiają się objawy somatyczne: zaburzenia snu, apetytu. Tak jakby człowiek był w depresji. I wreszcie przychodzi etap akceptacji. Ale nie każdy dotrze do tego punktu.  Trzeba też pamiętać, by dawać sobie czas. Mówię często pacjentom, że „smutek musi się wysmucić”. Oczywiście robię rzeczy, które są dla mnie dobre (np. aktywność fizyczna, próba wyjścia do ludzi), ale jeśli potrzebuję poleżeć pod kocem i popłakać, to też mam na to prawo.  Co dobrego z takich absolutnie patowych sytuacji zabrać? Paradoksalnie to przede wszystkim ten koniec świata pokazuje nam, że wcale nie jest końcem świata. Mam takie swoje powiedzonko: „ja nie umrę, bo ja już nie żyję”. Wiem, że w moim życiu stało się już coś, co absolutnie miało mnie zabić. A jestem. Mam tę siłę. Jest takie pojęcie dezintegracji pozytywnej. To oznacza, że trzeba rozpadu, żeby na nowo się zbudować.  Imiona bohaterek zostały zmienione.

Białoruski minister obrony straszy działaniami Zachodu. "To przypomina tamtą sytuację"

Białoruski minister obrony straszy działaniami Zachodu. "To przypomina tamtą sytuację"

Minister obrony Białorusi Wiktor Chrenin ujawnił w rozmowie z białoruskim kanałem telewizyjnym, jak jego zdaniem wygląda sytuacja na zachodzie Europy. Zgodnie z rosyjską propagandą stwierdził, że zwiększanie wydatków na cele militarne, wzmożone szkolenia i szykowanie infrastruktury kryzysowej w NATO to "przygotowania do wojny". Wspomniał również m.in. o tym, co dzieje się w Polsce i w Niemczech. — Mówią, że chcą zbudować potężną armię — powiedział w wywiadzie, którego fragmenty cytuje agencja Biełta.

Od 2026 roku do 30 tys. zł kary m.in. za palenie tytoniu poza miejscami wyznaczonymi i inne przypadki tworzenia zagrożenia pożarowego

Od 2026 roku do 30 tys. zł kary m.in. za palenie tytoniu poza miejscami wyznaczonymi i inne przypadki tworzenia zagrożenia pożarowego

W dniu 2 stycznia 2026 r. wejdzie w życie nowelizacja Kodeksu wykroczeń oraz Kodeksu postępowania w sprawach o wykroczenia. Nowe przepisy zaostrzają kary za wypalanie traw, rozniecanie ognia oraz inne zachowania stwarzające zagrożenie pożarowe w miejscach publicznych, terenach leśnych i zurbanizowanych (także np. palenie tytoniu poza wyznaczonymi miejscami). Najważniejsze zmiany to znaczący wzrost maksymalnych grzywien (do 30 tys. zł), wyższe mandaty oraz wprowadzenie kary ograniczenia wolności.

Test Dacia Bigster. Jeden z najlepszych samochodów, jakim jeździłem w tym roku

Test Dacia Bigster. Jeden z najlepszych samochodów, jakim jeździłem w tym roku

Są samochody, które testuje się przez kilka godzin, zapisuje kilka obserwacji w notatniku i odkłada sprawę na półkę. I są takie, które zostają z tobą na długo po oddaniu kluczyków – nie dlatego, że są luksusowe, szybkie albo głośne, ale dlatego, że potrafią obudzić w tobie pierwotną radość z jazdy. Taką, która bierze się nie z prestiżu ani technologii, ale z kontaktu kierowcy z drogą, z ruchem nadwozia, z reakcją pedału gazu, z pracą napędu. Dacia Bigster 4×4 z manualną skrzynią biegów okazała się dla mnie właśnie takim samochodem. I powiem to wprost: to jeden z najlepszych samochodów, jakie testowałem w tym roku. Nie jeden z najlepszych "budżetowych". Nie jeden z najlepszych "SUV-ów". Po prostu – jeden z najlepszych. Pierwsze wrażenie: duży, szczery kawał samochodu Dacia Bigster od pierwszego spojrzenia nie próbuje niczego kamuflować. To duży, pełnowymiarowy SUV segmentu C, który mierzy 457 cm długości, prawie 182 cm szerokości i ponad 171 cm wysokości, co już samo w sobie daje mu rzadko spotykany w tej klasie wizualny autorytet. Do tego dochodzi rozstaw osi wynoszący 2702 mm – parametr, który czuć od pierwszego metra jazdy, bo auto prowadzi się z pewną majestatyczną stabilnością, typową raczej dla segmentu D niż kompaktów. Do tego Bigster ma to, czego wielu SUV-om dziś brakuje: prześwit, który pozwala traktować go poważnie. Zależnie od wersji mówimy tu o realnych 20–21 cm, co w połączeniu z krótkimi zwisami i korzystnymi kątami natarcia oraz zejścia daje samochód, który nie boi się zjechać z asfaltu – i co najważniejsze, nie udaje, że to potrafi. On naprawdę to robi. Silnik 1.2 TCe 130 KM – więcej niż mogłoby się wydawać Pod maską pracuje nowy, trzycylindrowy silnik 1.2 TCe o mocy 130 KM i momencie 230 Nm, dostępny w szerokim zakresie obrotów. I choć liczby nie robią wrażenia na papierze, to tu właśnie pojawia się magia Bigstera – bo w praktyce jednostka zachowuje się zupełnie inaczej, niż mógłby sugerować arkusz w Excelu. 130 koni mechanicznych trafia na koła za pośrednictwem manualnej skrzyni biegów, która w tym samochodzie jest absolutnie kluczowym elementem doświadczenia za kierownicą. Bigster nie jest autem, które ma za ciebie podejmować decyzje. On chce, żebyś był częścią procesu. Masz pełną kontrolę nad napędem, możesz utrzymywać silnik dokładnie tam, gdzie najlepiej pracuje, możesz wchodzić w zakręty z wyczuciem momentu, możesz na szutrze dociągnąć obroty do poziomu, przy którym auto zaczyna oddychać pełną piersią. I to nie jest dynamika rodem z hot-hatcha – to dynamika rodem z prawdziwego samochodu użytkowego. Uczciwa, przewidywalna, klarowna. Napęd 4×4 – nie zabawka, tylko narzędzie Napęd na cztery koła w Bigsterze to nie jest chwyt marketingowy. To nie jest system, który działa "od święta". To rozwiązanie, które faktycznie daje kierowcy poczucie, że może pojechać tam, gdzie inni się zatrzymają. I to nie z brawury, ale z pewności, że samochód ma mechanikę, która to udźwignie. Na szutrze Bigster ciągnie jak mały terenowiec. Na błocie zachowuje się zaskakująco stabilnie, potrafi przenosić moment tam, gdzie jest przyczepność. I robi to wszystko bez udawania, bez teatralności. Dla kierowcy, który nigdy nie jeździł poza asfaltem, Bigster jest samochodem idealnym na start przygody z off-roadem. Nie przytłacza, nie wymaga wiedzy, nie wymaga doświadczenia. On po prostu prowadzi. Jeśli zrobisz coś źle – wybaczy. Jeśli zrobisz coś dobrze – odwdzięczy się pewnością w zachowaniu auta. I w tym właśnie tkwi jego piękno. To nie jest samochód, który krzyczy. To samochód, który pracuje. Zawieszenie – miękkie, progresywne, z charakterem Bigster ma zawieszenie, które zostało przygotowane do realnej pracy. W terenie działa jak sprężysty amortyzator wszystkiego, co dzieje się pod kołami. Na asfalcie jest zaskakująco stabilne, nawet przy wyższych prędkościach. Właśnie dzięki temu przejazd prostą drogą szutrową potrafi wywołać uśmiech. Auto nie podskakuje nerwowo, nie gubi stabilności, nie protestuje. Pracuje pełnym skokiem amortyzatorów, tłumi nierówności i zachowuje tor jazdy. To właśnie w takich momentach poczułem, że Bigster daje mi coś, czego nie dało mi wiele droższych aut – kontakt z drogą, nieprzesadzony, prawdziwy. Bagażnik 667 litrów – praktyczność na serio Z tyłu mamy 667-litrowy bagażnik, który w tej klasie stawia Bigstera w absolutnej czołówce. To bagażnik, w którym zmieścisz absolutnie wszystko – od sprzętu turystycznego, przez skrzynki, po cały zestaw do weekendowego bushcraftu. I to jest ważne: Bigster nie jest terenową zabawką. To samochód, którym pojedziesz do pracy, wyjedziesz z rodziną na wakacje, a potem pojedziesz w las po drewno – i za każdym razem odnajdzie się znakomicie. Jazda – czyli moment, w którym zrozumiałem, dlaczego Bigster daje tyle frajdy Nie będę owijał w bawełnę – Bigster sprawił mi mnóstwo frajdy. Takiej czystej, nieskrępowanej, której nie da się udawać. W samochodach za 300–400 tysięcy złotych frajda często pochodzi z mocy, z przyspieszenia, z systemów jezdnych, z dopracowanej elektroniki. W Bigsterze frajda pochodzi z czegoś zupełnie innego: z manualnej kontroli, z pracy zawieszenia, z przewidywalnego 4×4, z tego, że samochód zachowuje się szczerze, z tego, że całym sobą czujesz auto. To jest samochód, który jednocześnie: daje poczucie bezpieczeństwa daje poczucie wolności daje poczucie, że możesz nim pojechać po przygodę I za to go polubiłem. Bardziej niż wiele aut, które obiektywnie są lepsze. Ale nie dały mi tyle emocji. Bigster – czyli auto, które nie udaje niczego, a potrafi bardzo wiele Kiedy oddawałem kluczyki, zdałem sobie sprawę, że Dacia zrobiła coś, co dziś w motoryzacji rzadkie: stworzyła samochód, który nie musi być perfekcyjny, by dawać ogromną satysfakcję z jazdy. Bigster nie jest premium, nigdy nie będzie. Ale jest uczciwy, prosty, mocny, praktyczny i cholernie angażujący. To samochód, który nie obiecuje cudów – i może właśnie dlatego je dostarcza. Dla kogo jest Bigster? Dla ludzi, którzy chcą: mieć przestronny, duży samochód, nauczyć się jazdy poza asfaltem, poczuć, czym jest prawdziwy, mechaniczny kontakt z autem, nie przepłacać, ale mieć realną funkcję i możliwości. Jeśli ktoś chce zacząć swoją przygodę z off-roadem, to powiem to najprościej, jak umiem: Tak, to jest idealny samochód. Nie udaje, nie komplikuje, nie odpycha. Wciąga.